Wyobraźcie sobie, że zbliża się moment wyjazdu do kraju waszych marzeń. Załatwialiście staż przez ostatnie pół roku, wszystko w tajemnicy, żeby nie zapeszać. Od nowa zgody, wizy i dziesiątki podpisów. Zaliczenie kolejnego roku studiów, aby mieć prawo do Erasmusa. Wreszcie, po kilku miesiącach przygotowań, odliczaniu dni i godzin – nadszedł ten dzień. Dzień wylotu do Turcji. I nagle wszystko wali się jak domek z kart. Witajcie w moim świecie!

Seria niefortunnych zdarzeń

Nim jednak ten dzień nadszedł, jak zwykle miałam mnóstwo rzeczy na głowie. Nie pomagał fakt, że przed samym wyjazdem utonął mój telefon, który w serwisie reanimowano tydzień. Nie miałam dostępu do kontaktów, chmury, zdjęć, aplikacji, kont i haseł. Dlaczego tak zależało mi na zdjęciach? Ponieważ przed wyjazdem zawsze wynajmuję moje poznańskie mieszkanie, a tutaj nie miałam nic! Gdy odzyskałam telefon, miałam DWA DNI na znalezienie lokatora, abym ja nie musiała płacić za cały czerwiec. Znalazłam jakaś  dziewczynę, która po moich błaganiach od razu się zgodziła i mimo, że intuicja podpowiadała mi, że będą z nią problemy, to nie miałam już czasu szukać kogoś na jej miejsce.

To była drama numer jeden. Z tego mieszkania musiałam się jeszcze wyprowadzić! Zazdroszczę ludziom, którzy przeprowadzają się do innego kraju, prosto ze swojego miasta rodzinnego. Ja za każdym razem, gdy przenoszę życie na turecki ląd – muszę wywieźć dobytek z Poznania do Bydgoszczy, gdzie przeprowadzam akcję – przepakowanie EXPRESS. Przed wyjazdem do Alanyi miałam totalny młyn. 4 dni przez wylotem byłam jeszcze w Poznaniu na weselu, po którym całą niedzielę dygaliśmy 50 razy z czwartego piętra na parking z moimi tobołami w 30 stopniach. Maciej odjechał z Poznania załadowany po dach, mimo to, ja dzień później wracałam z wielką walizką i 5 torbami. Całą noc szorowałam mieszkanie, aby błyszczało dla nowej lokatorki, pakowałam się, aby wyjechać z tym wszystkim do Bydgoszczy.

Do dziś nie wiem, jaka siła we mnie wtedy wstąpiła, bo doszłam pieszo na dworzec z tymi tobołami, żar lał się z nieba, pierwszy raz w życiu kupiłam na PKP bilet bez zniżki, na którym nie miałam miejscówki, do tego wszystkie wagony były wypchane po brzegi. Nie wiem, co ruszyło nagle Polaków, że wszyscy tabunami ruszyli z Poznania do Gdańska, ale w wagonie nie było nawet centymetra wolnej przestrzeni, na co weszłam ja – cała na biało, z moimi bagażami. Stałam 1,5h pilnując toreb, bo każda była upchnięta w innym miejscu, za Inowrocławiem z bezsilności oklapłam na podłodze, ale to jeszcze nie był koniec. W Bydgoszczy umówiłam się na wizytę kontrolną do ginekologa, tak na zaś przed wyjazdem. Zapomniałam, że Bydgoszcz to jeden wielki plan budowy, taxify nawet nie dojeżdżały pod dworzec, więc musiałam z tym moim balastem pójść na autobus. Zamiast 15 minut jechałam godzinę i 15 minut. Nim dojechałam na Szwederowo, byłam już wrakiem człowieka. A czekało mnie przepakowanie! To jest drama nad dramy, bo nienawidzę się pakować, a tu muszę się po pierwsze spakować w Poznaniu, rozpakować w Bydgoszczy i spakować na nowo do Turcji. Trzyma mnie przy życiu zawsze to, że jadę do raju.

Drama goni dramę

Dałam radę, akcja przepakowania express przebiegła wyjątkowo dobrze, nadszedł więc dzień ZERO, czyli wielka przeprowadzka do Alanyi.

Zapakowana po brzegi, z tradycyjnym nadbagażem ruszyłam na dworzec PKP. Musiałam z powrotem z Bydgoszczy pojechać do Poznania, bo tam miałam samolot do Antalyi. Mama odprowadziła mnie, jak w dzieciństwie na kolonie, jak zwykle pękłam i się popłakałam, ale AHOJ, wreszcie rozpoczynałam przygodę życia.

Z moim szczęściem, zamiast pięknego, nowego Intercity, jechaliśmy tym starym śmierdzącym pudłem. W przedziale siedziała podstarzała matka z synem, mieli ohydne gołe stopy położone na kanapie, pryskali się wodą, a młody bekał i mlaskał – myślałam, że zaraz umrę z obrzydzenia. To niestety był dopiero przedsmak mojego obrzydzenia tego dnia.

Dojechaliśmy do rozżarzonego 35 stopniami Poznania i zabraliśmy się od razu autobusem  na lotnisko. Okazało się, że musieliśmy czekać jeszcze prawie godzinę, aby nadać bagaż, a gdy wezwali podróżujących udających się do Antalyi, nagle całe lotnisko rzuciło się do dwóch okienek, jak szarańcza! Serio, nigdy tego nie zrozumiem. Przecież każdy ma kupiony bilet, tak? Każdy ma zapewnione miejsce w tym samolocie. To po co ci Polacy biegną do tej odprawy, jakby tam coś za darmo dawali? W kolejce głównie rodziny z dziećmi, które zachowywały się jak w ZOO, biegały, darły się jak nienormalne, mlaskały, żuły gumę i strzelały w siebie. Kolejny raz dostawałam mdłości. To miał być mój pierwszy w życiu lot czarterem i już tego żałowałam.

Przy odprawie dramy i kłótnie, wyzywanie od debili, że po co trzeba się rozbierać. Ja byłam w głębokim szoku, bo leciałam w życiu ze dwadzieścia razy i nigdy nie widziałam takiej cebuli. Do odprawy paszportowej czekałam chyba z 10 minut, bo non stop ktoś mnie wypychał z kolejki, a to dziewczynka, co zgubiła rodziców, a to Ukrainiec, który stał tu wcześniej, ale po coś poszedł, aż wreszcie nadeszła moja kolej i wbił pan tata z bąbelkami, który miał pierwszeństwo nad wszystkimi. Myślałam, że zaraz wyjdę z tego lotniska. Do czterech razy sztuka, ale do okienka na początku nie mogłam dojść, bo panowie celnicy ustawili się tam w kółku wzajemnej adoracji, zasłaniając panią celnik, która wreszcie zauważyła mój błagalny wzrok i zaczęła krzyczeć – Stachu, suń się, bo ludziom zasłaniasz!

Gdy wreszcie usiedliśmy w hali odlotów, to okazało się, że mamy opóźnienie. Mój poziom stresu sięgał wówczas zenitu.

Nigdy w życiu czarterem na wakacje!

Przysięgam – NIGDY. Patologia, to mało powiedziane na to, co działo się w tym samolocie. Wszyscy się rzucili na miejsca, jak nienormalni, jakby dla nich miało nie wystarczyć. Ja, gdy znalazłam swoje siedzenie, to zamarłam. Patrzę, a za mną siedzą te rozwydrzone dzieciaki z kolejki, które się darły wniebogłosy. Siadamy, a koło mnie od korytarza dosiada się kobieta z maleńkim dzieckiem. BOŻE, CZEMU MI TO ROBISZ?! Przecież będzie wyło całą drogę. Czułam się, jak Adaś Miauczyński w słynnej scenie w pociągu z „Dnia Świra”. Niemowlak na moje szczęście i nieszczęście zasnął od razu, ale przez to ta kobieta nie mogła się ruszyć, więc my z Maciejem też, także ani nie poszłam do toalety, ani nie mogłam ruszyć swojego bagażu, bo byłam zablokowana. Samolot był tak ciasny, że ja – mając 165cm wzrostu, miałam kolana pod brodą. O Macieju już nie wspominając…

Dobra, lecimy! Czeka na mnie raj, i to już za 3h. Najpierw musiałam przejść przez piekło. I to piekło na niebie! Nigdy nie usłyszałam tylu rasistowskich, homofonicznych i ksenofobicznych tekstów! Ekipa za nami liczyła chyba 10 osób, ojcowie rodów pijani jak bela, wyzywali całą drogę siebie, Turków, stewardów, świat, wszystko. Nie mogę zrozumieć, po co ludzie, którzy nienawidzą Turcji, uważają ją za „dziki arabski kraj, z ciapakami i  brudasami” jeżdżą tam na wakacje?! Dodam jeszcze, że pracownicy obsługi samolotu byli ciemnoskórzy, a Janusze za mną wołali za nimi „Ej, bambusie!”. Ja myślałam wtedy, że spłonę ze wstydu, że zapadnę się pod ziemię. Pomyślicie tutaj – mogłaś się odezwać. NIE MOGŁAM! Wyobrażacie sobie, że nagle wstaję i uciszam 15 osób, które drze ryja na cały samolot, gdy nikt więcej ich nie ucisza? Bałabym się tam ruszyć, bo z Januszów przeobraziliby się w Sebixy, które nie dałyby mi spokoju. Gdy lądowaliśmy nad Antalyią, na niebie trzaskały pioruny, a samolot zawracał nad morzem, więc Janusz krzyczał na cały samolot, że zaraz się rozbijemy i umrzemy, jeszcze u Allaha. Na domiar złego zaczęli wspólnie śpiewać pogrzebowe pieśni, aby pokazać powagę sytuacji.

Przysięgam, że jeszcze nigdy nie miałam takiej potrzeby ucieczki, marzyłam o tym, żeby już stamtąd wyjść. Żeby tych ludzi  nie widzieć, nie słyszeć, nie istnieć. WYLĄDOWALIŚMY!

Największy pechowiec świata i/lub łamaga (niepotrzebne skreślić)

To jest taka sytuacja, kiedy chcesz skądś jak najszybciej wyjść, uciec, zapomnieć. Gdy to Januszowo wyszło z samolotu, wstaliśmy my. Nie wiem nawet, gdzie był wtedy Maciej, bo ja ruszyłam czym prędzej do wyjścia, do spokoju i powietrza. IDĘ. Schodzę ze schodów w samolocie. Robiłam to tyle razy. I BACH. Badum tssyt. SPADŁAM ZE SCHODÓW! Ja, która całą drogę cierpiała słuchając tych bredni. Ja, która jechała na staż. Ja, która zawsze uważam. Otóż, wspominałam wcześniej, że samolot był mega ciasny, a kolana miałam pod brodą. Z tej okazji nogi mi zdrętwiały i schodząc ze schodów, moja noga zamarła i odmówiła posłuszeństwa. Przywitałam Antalyię, leżąc jak długa na ziemi, witając się z Turcją, jak papież z Polską 1979 (BTW, witał się 10 czerwca, a ja 12 – przypadek?!).

Zleciałam z 4 schodów. Ludzie to widzieli, bo 90% pasażerów siedziało już wtedy w autobusach. Nie wiem, co robiła wtedy załoga. Myślicie, że ktoś mi się pomógł podnieść? Marzenie! Cała zapłakana, brudna, z podziurawionymi spodniami – podnosiłam swoje bagaże podręczne na jednej nodze. Okazało się, że Maciej był daleko ode mnie w kolejce do wyjścia i nawet nie widział tego incydentu. NIKT się nie zapytał, czy pomóc, czy wszystko okej, chociażby mi te cholerne bagaże pomogli podnieść. NIC. Nawet, jak to piszę, na myśl o tej sytuacji, pęka mi serce. Jestem nauczona tego, że gdy widzę gdzieś krzywdę, to biegnę pomóc. Tutaj zostałam sama sobie. Okazało się, że nie mogłam chodzić, że ledwo weszłam do tego autobusu. Byłam zresztą w szoku, szlochałam i już nie wiem, czy z bólu, strachu, emocji, nerwów przez ten koszmarny lot. Wszystko rozsypało się jak domek z kart. Przyleciałam na staż, a mam skręconą nogę! Jak ja będę chodzić? Przecież miałam być przewodnikiem!

Dotarliśmy do hali przylotów. Przeszłam przez odprawę paszportową, cała zapłakana dałam celnikom mój paszport z wizą. Lewa noga była cała we krwi, bo podarłam spodnie i zdrapałam całe kolano. Prawa kostka puchła, jak ciasto drożdżowe. Jeszcze Maciej, który mnie uspokajał, mówiąc, że nic się nie stało, bo on na siatkówce to tak miał 100 razy i było okej. Wiedziałam, że nie jest okej, bo już kiedyś skręciłam nogę i było tak samo. Byłam bezsilna, chciałam wracać do domu, nie wiedziałam, co teraz ze mną będzie.

Siedziałam na lotnisku dwie godziny, bo nasze bagaże przyjechały ostatnie. Wszyscy ci okropni Polacy, którzy darli się w samolocie, już dawno pojechali do hotelu, a ja biedna wciąż tam siedziałam. Obok mnie jakaś pijana Rosjanka rzucała się na Turka, odgrywała się kolejna drama na moich oczach. Na domiar złego, siedzieliśmy na tym lotnisku tak długo, że nasz transfer odjechał w siną dal, a my na następny czekaliśmy kolejne dwie godziny. Już naprawdę nie miałam siły. Nie wiedziałam, czy mam dzwonić na karetkę, czy co mam robić, bo nie miałam Internetu, nie mogłam nic sprawdzić. Zadzwoniłam tylko do mamy, załamana po takich przygodach.

Kolejne 3h jechaliśmy transferem do Alanyi, gdzie na miejscu po prostu padłam spać. Nie wiem nawet, jak wyglądało mieszkanie. Miałam dosyć, nie chciało mi się żyć, noga puchła i przeraźliwie mnie bolała. W nocy non stop się budziłam i wyłam z bólu. Miałam już pewność, że musi mnie zobaczyć lekarz.

Podobno mam super ubezpieczenie

W mieszkaniu nie było WIFI. Nie chciałam dzwonić do mamy, bo połączenia z Turcji są drogie, jak czereśnie w czerwcu (w sumie za ten jeden dzień doliczono mi do rachunku 300 zł). Wysyłałam jej SMSy z numerem polisy, aby ona skontaktowała się z ubezpieczycielem. Minęła 9, 10, 11, 12. NIC. Nie mogłam do niej zadzwonić, więc nie tracąc czasu na bezsensowne czekanie, poszliśmy z Maciejem na basen. Ten basen to moja największa radość na tym Erasmusie! Całe życie śniłam o tym, aby mieć basen na wyłączność. Jest to spełnienie moich najskrytszych marzeń, ale jak ja mam do cholery do niego wejść? Zostało mi tylko moczenie nogi w wodzie. Znów się załamałam, bo zaczęło do mnie dochodzić, że jeśli założą mi gips, to nawet tej nogi nie pomoczę. DRAMA!

Wciąż nie mieliśmy odpowiedzi od mojej mamy, byłam coraz bardziej przerażona, że nigdy nie dostanę się na wizytę. Napisałam do niej kolejny raz, aby ją ponaglić – potem się okazało, że mama już dawno wszystko załatwiła i była pewna, że już się ze mną kontaktowali. Zadzwonili do mnie z Polski po 13, żebym im podała numer mojej polisy (mimo, że mama już ją podała), pytali się mnie, co się stało i czy byłam trzeźwa. Chcieli też mój adres, żeby znaleźć lekarza jak najbliżej, umówiłyśmy się, że adres wyślę jej SMSem, bo przecież nie miałam pojęcia, gdzie ja mieszkam. Dostałam adres od pracowników biura, żeby potem czekać kolejne dwie godziny, aby zadzwoniła ta sama konsultantka, po uwaga – numer mojej legitymacji. Znów kazała mi czekać. Tym razem mieli mi wysłać SMSa z adresem do szpitala, z którym mój ubezpieczyciel ma podpisaną umowę. Tak, żebym sama nie musiała nic płacić – miałam być od razu przyjęta. 

Czekałam, czekałam, nic się nie działo. Aż zasnęliśmy z nudów, bo już serio nie mieliśmy pomysłu na siebie. O 17.30, 7 godzin od zgłoszenia nastąpił przełom. Obudziła nas współlokatorka, bo ktoś do mnie przyszedł. Szpital wysłał po mnie transport medyczny! Na korytarzu czekał na mnie mężczyzna, cały na biało, który miał mnie odebrać.

Okazało się, że szpital próbował się ze mną skontaktować, wysłali transport, pan też próbował się do mnie dodzwonić. Wzięłam od niego kartkę z numerem, patrzę, a tam brakuje dwóch ostatnich cyfr… Mógł sobie tak dzwonić do mnie aż do śmierci. Pan cały na biało pozwolił, aby Maciej pojechał z nami, bo przecież nadal nie miałam tureckiego numeru, ani Internetu. Nie znałam też totalnie Alanyi, bo przyjechałam tu w nocy.

Turecki szpital z czeskiej komedii

Nie rozumieliśmy pana w ogóle, więc grzecznie usiadłam i czekałam na rozwój wydarzeń. W szpitalu zaproponowali mi wózek, ale odmówiłam. Na wózek przyjdzie czas, gdy będę stara. Doczołgałam się do środka, kazali mi iść do jakiegoś małego pokoju, gdzie ludzie się rejestrowali. Jakoś się dogadaliśmy, zarejestrowali mnie do lekarza, wreszcie miałam mieć wizytę. W szpitalu zagadał nas jakiś mężczyzna pytając, czy ja to Marta. Gdyby nie to, że jest bardzo podobny do Bekira – męża Agaty, to bym się przeraziła. Okazało się, że to Hakan, brat właściciela biura, do którego zadzwoniła współlokatorka, żeby powiedzieć, gdzie mnie zabierają.

I w tym momencie zaczęła się KOMEDIA.

Zaprowadzono mnie na RTG, do gabinetu, w którym stało 10 osób. Popatrzyli sobie na mnie, na miejscu był też lekarz, który ustawił mi nogę na stole. Ja z przerażeniem zaczęłam im pokazywać, że mam biżuterię i metalowy aparat na zębach! Niby jest z jakimś specjalnym certyfikatem, że mogę robić badania, no ale jednak zamarłam! Radiolog powiedział, że problem yok, czyli nic się nie stało. Myślę – okej, najwyżej mnie zassie. Dodam, że drzwi do pracowni były drewniane! U nas w szpitalach są przecież specjalne, jak pancerne, a w Turcji, yolo. Tych drzwi nawet przy badaniu nie zamknęli. W Polsce radiolodzy złapaliby się za głowę.  O dziwo, przeżyłam! Zdjęcia wydrukowali w moment, z pracowni wziął mnie ortopeda, który w trakcie badania stał sobie w rogu. Zapytał mnie, dlaczego dopiero teraz przyszłam do szpitala? Odpowiedziałam, że czekałam na informacje od ubezpieczyciela, a on skwitował to: fuck your insurence. AHA. Przeszliśmy do gabinetu ortopedy, gdzie drzwi również były otwarte na oścież. Stał tam Maciej i jakiś mężczyzna, który za nami chodził – nie mam pojęcia, kto to był. Prawdopodobnie dali mi jakiegoś opiekuna w szpitalu.

Lekarz powiedział mi jedynie, że noga na szczęście nie jest złamana. Do teraz nie wiem, co mi w sumie jest – Maciej uważa, że jest podkręcona. Teraz uwaga. ORTOPEDA nie miał w swoim gabinecie łóżka! Usztywnił mi nogę bandażem, każąc mi ją położyć na krześle obok. W Polsce nigdy w życiu by to nie przeszło, ale byłam tak przerażona, że nie miałam siły o tym myśleć.

Kazał mi kupić leki przeciwbólowe, maść, którą miałam smarować nogę 4x dziennie. No i miałam sobie sama ten bandaż wiązać. TYLE. A jeszcze kazali mi wypisać dokumenty po polsku, czy byłam pijana itd. Na szczęście te jego leki były bardzo tanie, bo zapłaciłam około 10zł. Pan od transportu się niestety ulotnił, więc do domu zawiózł nas Hakan. Nadal nie wiedziałam, jak długo ta cholerna noga będzie się goić, czułam jedynie ogromny ból. No i nie mogłam w ogóle chodzić! Kulałam, bo na tej skręconej nodze nie mogłam nawet stanąć, bo zaraz mnie ściskało.

Tak nieszczęśliwie wyglądał początek mojej wielkiej przygody. Zmieniłam całe życie, postawiłam wszystko na jedną kartę, aby w jednym momencie wszystko zaprzepaścić. Na szczęście nie poddaję się tak łatwo i walczyłam o tę nogę jak lwica. O to, abym mogła jeździć na wycieczki, żebym mogła normalnie pracować.

Moja niepełnosprawność trwała MIESIĄC! Dopiero w lipcu weszłam na plażę, bo wcześniej nie mogłam w ogóle ustać na piasku. Dla mnie była to tragedia.

Tagi: , ,