Erasmus, co to jest? – większość osób wie tylko i wyłącznie o studiach i ewentualnie praktykach, które oferuje ten program. Jest on jednak o wiele bardziej zróżnicowany i przewiduje również projekty międzynarodowe, które bardzo sobie chwalę. Miałam okazję drugi raz na taki wyjechać, tym razem wybrałam sobie kraj, w którym jeszcze nigdy w życiu nie byłam. Padło więc na Wielką Brytanię!

Po pierwsze: o co chodzi z tymi projektami?

UE wpadła na pomysł, aby z Erasmusa skorzystać mógł każdy.  W tym każdy mieszczą się młodzi ludzie w przedziale wiekowym 18-30 lat. Od razu uprzedzam, że są czasem projekty, które zawyżają limit do 50 roku życia, więc wystarczy dobrze poszukać. Projekty nie mają nic wspólnego z uczelnią, nie trzeba mieć statusu studenta. Najmłodsi uczestnicy, którzy mogą się zgłosić muszą mieć skończone 18 lat, chociaż to też zależy od organizacji, bo poznałam dziewczynę, która ma 20 lat i była na 20 projektach (swoją przygodę zaczęła mając 16 lat). Projekty zazwyczaj trwają tydzień, a odbywają się w przeróżnych krajach. Wszystko zależy jednak od tematu, który Was interesuje. Na stronie www.salto-youth.net/ oraz na grupie na Facebooku publikowane są projekty wraz z warunkami, które trzeba spełniać, zazwyczaj wypełnia się po prostu formularz i się czeka na odzew danej organizacji. Jeśli się dostaniemy na projekt, to jak najszybciej musimy kupić bilety lotnicze, czasem trzeba też wpłacić opłatę inicjacyjną. Jeśli nie spełnicie warunków, to na Wasze miejsce wskakuje ktoś z listy rezerwowej.

Najważniejszym jednak punktem projektów jest to, że są one za darmo! Pieniądze za bilety są zwracane po wyjeździe, a hotel i jedzenie na miejscu są w pełni opłacane przez UE. Jak wyglądał mój projekt? Już opowiadam!

Erasmus w Londynie, czyli jak zobaczyć najdroższą stolicę dzięki UE

Gdy zobaczyłam post o projekcie w Londynie, to nie zastanawiałam się nawet przez sekundę, od razu wysłałam swoje zgłoszenie. Zachęcił mnie też temat projektu, który miał być o Social Mediach – jak dla mnie BAJKA!

Całe przygotowywanie trwało w sumie 1,5 miesiąca, bo bilety musieliśmy zamówić już w styczniu. W projekcie mieli wziąć udział ludzie z 6 krajów, po osób 7 z każdego. Jak zwykle zakładałam, że poznam mnóstwo nowych znajomych z innych krajów. Tak też się stało, ale nie pomyślałabym, że najlepszą ekipą na koloniach okaże się #polishteam.

Projekt spodobał mi się tym bardziej, że udało mi się znaleźć bilety z Bydgoszczy do Londynu, dzięki czemu raz w życiu ominęła mnie całodniowa podróż na lotnisko gdzieś w Polsce.

Wszystko zapowiadało się świetnie, Londyn powitał nas nawet słońcem – gdyby nie te ceny! Dojazd z lotniska do centrum do wydatek na samo wejście od 9 do nawet 17 funtów. Udało nam się jednak ogarnąć wszystko w dwie godziny, tak, żeby idealnie na czas być w hotelu. Pierwszy dzień na każdych koloniach, obozach, studiach, gdziekolwiek – zawsze jest creepy. Nie jesteśmy w stanie spamiętać wszystkich ludzi, a co dopiero ich imiona! Korzystając więc z wolnego czasu, promieni słonecznych i tego, że i tak nikogo nie znamy – zwinęliśmy żagle z hotelu, udając się do centrum Londynu.

Londyn jest naprawdę fajny!

Ja się zauroczyłam od pierwszego wejrzenia (z Turcją też tak miałam XD). Już jadąc autokarem z lotniska spodobały mi się widoki, co najważniejsze – te prześliczne domki i kamienice, takie typowo angielskie, z kolorowymi drzwiami. Zupełnie inne i weselsze, niż nasze polskie betonowe lasy. Ludzie wprawdzie nie są już tak uroczy, mili i sympatyczni, jak ich domy, bo doprosić się o pomoc przy zakupie biletu graniczy z cudem.

Zdecydowaliśmy, że  na pierwszy rzut dajemy London Bridge, skąd doszliśmy wzdłuż Tamizy do London Towers. Ja miałam oczy dookoła głowy – przecież tu jest przepięknie! Zdążyliśmy zaliczyć golden hour i zachód słońca, które żegnając dzień przywitało w Londynie deszcz. Ale co tam deszcz, gdy trzeba jeszcze zobaczyć Big Bena! No właśnie… Zobaczyć to zobaczyłam, ale tylko rusztowania, które stoją na nim od 2 lat. Zostało mi jedynie nacieszyć się starymi zdjęciami, jednak widok na parlament i London Eye zniwelował mój smutek.

Zobaczyliśmy 3 mosty, Tamizę, najważniejsze atrakcje, słońce, deszcz. Stwierdziliśmy, że pora wracać i tutaj przyszła pora na oddanie mojego hołdu dla londyńskiej komunikacji miejskiej! Podróżując po świecie coraz bardziej rośnie we mnie przekonanie, że wszędzie wymyślili to lepiej, niż w Polsce… 3 linie metra jeżdżące z jednej stacji w Kijowie, metro, Izban, prom, tramwaj i autobusy w Izmirze. Metro, autobusy i overground w Londynie – wszędzie blisko i szybko. No, tylko drogo… Nikt nas nie uprzedził, że wychodząc z metra też należy się odbić i zapłaciłam za podróż 5 funtów, zamiast 1,50… Mimo wszystko, w dosłownie 20 minut dostaliśmy się z powrotem pod nasz hotel.

Pierwszego dnia naszych europejskich kolonii mieliśmy zintegrować się na wspólnej kolacji. Gdy dowiedziałam się, do jakiej restauracji idziemy oraz, że mamy w niej jeść dwa razy dziennie, już mi się wszystkiego odechciało. Organizatorzy wybrali bowiem turecką knajpę, która serwowała nam przez bity tydzień to samo… Non stop tavuk sis, Adana kebab albo pieczone skrzydełka. Nie lubię tureckiej kuchni, zapewne przez to, że gdy tam mieszkałam, to codziennie jadłam to samo. I przyjeżdżam do Londynu, a tu co?! Baranina 24/7 – NO BŁAGAM!

Misja projekt

Następnego dnia ruszyliśmy z projektem, dla którego się tu znaleźliśmy. Nazwa głosiła Screen Free, a rozmawiać mieliśmy o Internecie i Social Mediach. Żaden projekt nie obejdzie się jednak bez ice breakingu, czyli łamania lodów. Zawsze przez pierwsze godziny są różne gry i zabawy, najgorsza dla mnie  – na zapamiętywanie imion, bo tak jak do twarzy mam pamięć absolutną, tak imiona to dla mnie pustka. Tutaj organizatorzy naprawdę fajnie to zorganizowali, szukaliśmy znajomych wedle rzeczy nas łączących, typu kolor oczu, potem był czas na hobby, a na koniec na speed dating.

Na takich projektach największą obawą jest brak wolnego czasu, a co gorsza to, że nie będzie można zobaczyć miasta. Tu organizatorzy wyszli nam naprzeciw z zadaniem, które polegało na grze miejskiej.  Podczas gry musieliśmy zrobić parę tasków, typu: zapytać paru osób, co wiedzą na temat Erasmusa, przetłumaczyć Screen Free w 10 językach, a co najważniejsze i najfajniejsze – znaleźć Royal Obserwatory w Greenwich. Obserwatorium powstało w 1675 roku, służyło jako ośrodek pomiarów astrometrycznych potrzebnych do nawigacji żeglugi. Mieliśmy to szczęście zobaczyć najbardziej znane obserwatorium świata, bo właśnie przy nim przebiega południk zero, od którego liczy się długość geograficzną!

Już abstrahując od roli tego miejsca, najpiękniejszy był widok, jaki tam na nas czekał! Przed naszymi oczami stanął nowoczesny Londyn, jego korpo dżungla, którą wspaniale widać na Greenwich. Pomijając to, że zgubiliśmy się 10 razy, poszliśmy tam gdzie nie trzeba, żeby nie znaleźć tego, co było trzeba – atrakcja mi się podobała.

Dzień II

Kolejny dzień zwiastował spędzenie całego czasu w hotelu. Od rana do wieczora robiliśmy projekty, ale nadszedł wreszcie dzień, w którym zaczęliśmy się integrować! A nikt tak nie potrafi zintegrować, jak Polacy. Mamy na to swoje sposoby znane z dziada pradziada, które jak zwykle się sprawdziły. Uwielbiam takie chwile, wieczory spędzane w międzynarodowym gronie, czas, który już nigdy się nie powtórzy. Powtórka ze wspaniałych lat młodości, gdy jeździło się na kolonie i obozy. Projekty Erasmusa pozwalają mi, mimo sędziwego (jak na Eramusa) wieku, poczuć się jak nastolatka.

Dzień III

Nadszedł moment, na którzy wszyscy czekali! Wreszcie mogliśmy wyjść z hotelu, aby zwiedzić Londyn. Wymyślili nam prawdziwą grę miejską, taką na cały dzień. Szkoda, że organizatorzy nie zajrzeli do prognozy pogody i wybrali sobie na tę atrakcję dzień, w którym cały czas lało… No, ale jesteśmy w Londynie, więc teoretycznie mogło lać non stop.

Znów dostaliśmy dziennikarskie zadania, typu: zrobienie sondy na temat tego, ile czasu ludzie spędzają w Social Mediach. Była to wspaniała okazja na zwiedzenie Londynu, a co najlepsze – trafiłam do grupy z Grekiem, który świetnie znał miasto. Pierwszy raz w życiu nie musiałam przejmować się tym, gdzie idę, jaki jest nasz kolejny cel i gdzie w ogóle jesteśmy – wreszcie miałam przewodnika – Alexa. Lało calusieńki dzień, ale ani na chwilę nie poddaliśmy się i zwiedzaliśmy.

Kolejny raz zobaczyliśmy London Bridge, zaliczyliśmy też wizytę w Primarku, bo bez tego przecież wizyta w UK się nie liczy! Przeszliśmy Oxford Street, a co najfajniejsze – Alex zabrał nas do Soho i do Chinatown. Zobaczyłam wreszcie słynną Chinatown Gate i zjadłam tam ohydny lunch. Zupy, które zamówiliśmy w chińskiej restauracji były okropne, jedyne co mi się tam podobało, to widok.

Będąc w Londynie zwiedziłam też wszystkie możliwe sklepy Harrego Pottera, w których zachwycił mnie asortyment i przeraziły ceny…

Zważywszy na to, że przemokliśmy do suchej nitki, zdecydowaliśmy, że zwiedzimy British Museum. Miejsce piękne, wystaw od groma, tylko czasu i siły nam już zabrakło.

Alex obiecał pokazać nam jeszcze jedno magiczne miejsce, w którym zawsze pije kawę. Szliśmy zmarnowani na maksa, nie mieliśmy już mocy na nic, ale zgodziliśmy się pójść z nim do Covent Garden. Nie żałuję! To miejsce naprawdę mnie zachwyciło, największy szał robią uliczni artyści, którzy wystawiają swoje mini spektakle przed londyńczykami pijącymi kawę w licznych restauracjach dookoła. Uwielbiam miejsca z klimatem i to właśnie do takich należy! Skoro cały dzień należał do Alexa, ja zarządziłam, że wracamy typowym londyńskim autobusem, bo całe życie marzyłam o tym, żeby się takim przejechać. Zyskałam aprobatę całego teamu, prócz Alexa, ale i tak z nim wygrałam i wracałam na loży VIP w czerwonym autobusie.

To nie był koniec atrakcji tego dnia, bo wreszcie zorganizowali nam Cultural Night! Jak zwykle, Polska miała najwięcej jedzenia, wszystkim o dziwo smakował chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, skusili się też na krówki i ptasie mleczko.

Dzień IV

Kolejnego dnia znów spędziliśmy w hotelu na projekcie. Wszyscy załamali się pogodą, bo gdy przyszło nam pracować, to cały dzień świeciło słońce! Zadania mieliśmy typowe, jak na moich studiach – musieliśmy wymyślić scenkę dotyczącą pozytywnego lub negatywnego wpływu Social Mediów. Jaja były jak berety, bo każdy potraktował swoją rolę na poważnie. Ja uwielbiam ten dzień, bo wreszcie po roku spotkałam się z moją ukochaną kuzynką! Wciąż się mijałyśmy, gdy ja  byłam w Polsce, to ona była w Australii, gdy ona była w Polsce, to ja w Turcji, a gdy ja wróciłam do ojczyzny, to ona opalała się w LA. Tym bardziej cieszę się, że nadszedł dzień, w którym udało nam się spotkać. Najśmieszniejsze było to, że młoda musiała napisać reportaż na studia, gdy dookoła niej działa się gruba hotelowa impreza – przynajmniej będzie miała wspominać, gdy dostanie piątkę! Jak zwykle, to Polacy rozkręcali imprezy, każdy wiedział, że tam gdzie my, tam się dzieje. Na każdym Erasmusie, na którym byłam ta historia się powtarza!

Dzień V

W przeciągu tygodnia zdążyliśmy już stworzyć swoją mini erasmusową rodzinę, więc gdy powiedzieli nam, że sobota to dzień wolny, nie zastanawialiśmy się długo – ruszyliśmy zwiedzać razem.

Jako, że prawdziwi z nas demokraci, poszliśmy we wszystkie miejsca, jakie ustaliliśmy wcześniej. Po pierwsze padło na stację King Cross, gdzie znajduje się słynny peron Harrego Pottera. Było tam jednak tyle wiary, że szybko odechciało nam się stać w kolejce, aby zrobić sobie zdjęcie z wózkiem. Wystarczył mi widok i wizyta w kolejnym sklepie HP.

Stamtąd udaliśmy się na bazar Camden , przypominał mi trochę poznański Nocny Targ Towarzyski, za to dookoła wygląda jak bydgoska Wyspa Młyńska. Dwie atrakcje odhaczyliśmy, więc ruszyliśmy dalej, przez park Regent, ulicę o tej samej nazwie, aż trafiliśmy z powrotem na Oxford Street. Poszliśmy zobaczyć pałac Buckingham, słynną kawiarnię Peggy Porschen i opactwo Westminister. Zaliczyliśmy też ostatni spacer po moście z widokiem na London Eye i Big Bena. Byliśmy na maksa wykończeni, zrobiliśmy tego dnia pieszo 20 kilometrów!

Dzień VI

Czas mija zdecydowanie za szybko, nadszedł ostatni dzień projektu, ostatnie zadania i projekty. Najlepszy tego dnia był cultural night part 2, który zorganizowali Bułgarzy i Macedończycy. Natańczyliśmy się w opór, były i narodowe tańce bułgarskie i słynna grecka zorba i mój ukochany Tarkan! Na koniec całego eventu mieliśmy ceremonię rozdania certyfikatów i imprezę w hotelu. Dla mnie to znów był ważny dzień, bo odwiedziła mnie kolejna osoba, która mieszka w Londynie – nasz kolega ze studiów z Izmiru!

Ostatni dzień minął klasycznie już na ankietach, podsumowaniach i dobrych słowach. Nienawidzę się żegnać, więc nie ma co wspominać. Jestem zachwycona tym, że mogłam spędzić cudowny czas w nowym miejscu z nowymi ludźmi. Londyn mnie zauroczył, polecam zobaczyć wszystkie miejsca, o których wspominałam, wejście do każdego jest darmowe, a widoki niesamowite! Chciałabym spędzić tam więcej czasu, bo czuję, że mimo, iż zeszliśmy dziesiątki kilometrów, zobaczyliśmy może jedną czwartą królewskiego miasta.

Nie spodziewałam się, że kiedyś będę musiała to napisać, ale teraz podwójnie cieszę się, że mogłam wyjechać na Erasmusa. Dla samego projektu, to po pierwsze. Po drugie – bo nie wiem, czy w obecnej sytuacji, będę kiedykolwiek miała jeszcze taką okazję. Z przerażeniem patrzę na newsy, które do nas docierają. Z przerażeniem myślę o tym, że tydzień temu bawiłam się wspaniale na Erasmusie, a teraz siedzę na domowej kwarantannie. Boję się, że to była moja ostatnia zagraniczna przygoda. Jeśli tak się stanie, to tym bardziej dziękuję za to, co mi się przytrafiło. Było jak zwykle wspaniale. Polish team, nigdy Was nie zapomnę!