Myślałam o tym przez cztery lata. Pewnego dnia zapaliła się żarówka w mojej głowie alarmująca o tym, że nadszedł właściwy czas!

Poczułam w głębi, że to jest ten idealny moment, kiedy nie muszę się  martwić, że zostawię coś ważnego, niezałatwionego w Polsce. Studia, treningi, mieszkanie, cokolwiek, co mi przepadnie. Czekałam na to za długo, dlatego zaczęłam działać w tej sprawie. Walczyłam długo, aby zmienić swoje polskie życie na baśń z tysiąca i jednej nocy na tureckim lądzie!

Ahoj przygodo!

Ludzie myśleli, że żartuję, że zwariowałam. Gdy w marcu 2017 roku zaczęłam mówić, że niedługo zamieszkam w Turcji. Znajomi śmiali się, że wyjadę, ale do Kebabistanu na Wielkiej w Poznaniu. Nie mogło do nich dojść, że zdecydowałam się na taki krok, na wyjazd do kraju, w którym nigdy w życiu nie byłam. Że nie chcę iść do pracy w korpo, tylko chcę korzystać z życia. Może dlatego, że ten plan tak bardzo odbiegał od tego, co „powinni” robić w tym czasie 24-latkowie kończący studia magisterskie, tak ludzi przerażał. Ale od początku…

Po co Ci ta Turcja?

To najczęściej zadawane mi pytanie. Odpowiedź jest dla mnie prosta – bo tak czułam. Nie brałam pod uwagę żadnego innego kraju, Turcja była moim celem od samego początku. To również złączyło się w serię fortunnych zdarzeń, dzięki którym się tam znalazłam. Czasem tak w życiu jest, że czujemy coś cali sobą, że chcemy wyjechać, coś nas przyciąga i nie potrafimy tego wytłumaczyć. Ja tak miałam z Turcją.

Serio! Co drugi Polak był na wakacjach na riwierze, ja nigdy! Zjechałam całą Europę, do krajów orientu nigdy nie dotarłam. Widziałam 26 krajów, pływałam po Sekwanie, modliłam się w Watykanie, bawiłam się na Majorce i zastanawiałam się nad przyszłością Europy w Brukseli. Ale nadal to nie było to. Nigdzie nie czułam tej chemii, tego momentu, w którym chcemy rzucić całe ówczesne życie i się gdzieś przeprowadzić. A do Turcji to poczułam. Nie wiem, może było mi to zapisane w gwiazdach.

Wszystko zaczęło się w 2004 roku, gdy moja Ciocia wróciła z Turcji – opalona na heban, szczęśliwa i zakochana. W Tarkanie zakochana, nie w żadnym Ahmedzie, żeby nie było! Przywiozła ze sobą najlepszy prezent ever – płytę Tarkana „Dudu”.

Wszystkie trzy, Ciocia, kuzynka i ja, oszalałyśmy na jego punkcie. Każda przejażdżka po Bydgoszczy nie mogła się obyć bez wycia do piosenki Dudu, z której umiałyśmy wówczas tylko uuu uuu. Pożyczyłam sobie tę płytę i później na każdy telefon, jaki miałam ją przegrywałam. Od podstawówki, aż do studiów Tarkan grał w moich słuchawkach. To był pierwszy krok do mojej miłości do orientu. Zakochałam się w tureckiej muzyce. I każda koleżanka to wiedziała, że Marta ma fioła na punkcie Tarkana.

Po latach nadarzyła się okazja, aby zacząć do tej muzyki tańczyć. Po maturze, gdy skończyliśmy sezon na balecie, zapisałam się na siłownię. Na taką z każdym rodzajem fitnessu. Mieliśmy tam do wyboru również Belly Dance, na który wiadomo, pobiegłam. Czułam się tam wyśmienicie, były to moje rytmy. Byłam najmłodsza z grupy i chyba jako jedyna tańczyłam z miłości do muzyki, a nie dlatego, aby wspominać wspaniałe wakacje w krajach orientu, jak robiła to reszta ekipy.

Mijały lata, a mnie nadal nie było w Turcji, ani w Maroku, Tunezji, Egipcie. Cały czas tylko Europa i Europa. Przełom pojawił się w momencie, w którym moja mama zaczęła oglądać tureckie seriale. To się może wydawać śmieszne, ale odpowiedź na pytanie: Dlaczego mieszkasz w Turcji? – Dzięki TVP – jest trafna! Przyjeżdżałam z Poznania do mamy, a tam wciąż te seriale. Zaczęłam w końcu oglądać je razem z nią, zaczęło się od Szeherezady, potem Fatmagul, aż nadszedł moment na mój ulubiony turecki serial „Asla vazgeçmem”. Przepadłam! Zakochałam się w tym kraju bez pamięci. Wszystko było tam piękne, ludzie, a w szczególności moja turecka miłość Yiğit Kozan. Istanbul był piękny, restauracje, domy, TOPLAM! Pewnego dnia siedziałam na kanapie przed telewizorem i stwierdziłam, że przecież ja mogę tam być! Musiałam tylko trafić na szczęśliwą gwiazdę, która podpowiedziała mi, jak to zrobić.

Wróżki mojego Erasmusa

Po pierwsze moja przyjaciółka Emila. To u niej pewnej listopadowej nocy, siedząc przy sziszy dowiedziałam się, że możemy jeszcze wyjechać na Erasmusa. To było w Andrzejki, laliśmy wtedy wosk i teraz jestem tego pewna! Z wosku wyłoniła się Turcja. Ale do brzegu.

Emila powiedziała mi, że będzie próbować dostać się na Erasmusa w Portugalii. Pamiętam, że taka zrezygnowana pomyślałam, że no fajnie, ale ona jest na czwartym roku, a ja piątym i już po ptakach. A Emila, jak zwykle patrząca w przyszłość z pozytywną energią stwierdziła, że co mi szkodzi zapytać się naszej wydziałowej koordynatorki. Wtedy zapaliła mi się w głowie żarówka – a nóż widelec się uda? Miałam w głowie tylko Turcję, tylko Stambuł. O niczym innym nie chciałam nawet słyszeć. Poszłam więc do koordynatorki, Pani Natalii.

I tu przedstawiam Wam moją drugą wróżkę, kobietę, która potrafi wyczarować życie z bajki. Tylko trzeba się postarać! Na początku patrzyła na mnie jak na nienormalną, że się w grudniu na piątym roku obudziłam, że chcę jechać na Erasmusa. Wszystko było na nie wiem, nie, zobaczę, okaże się, wątpię. Męczyłam ją chyba z miesiąc. Codziennie wysiadywałam pod pokojem i pytałam, czy coś się w mojej sprawie zmieniło. Na praktyki nie ma szans, bo już ludzie się dawno dostali, a Turcja jest przecież zamknięta w USOSie, bo stan wyjątkowy. Ale Pani Natalio, ja wiem, ale ja i tak chcę do tej Turcji – mówiłam. W końcu lody puściły, coś się zaczęło dziać, miałam iść po zgodę do Dziekana. A Dziekan mnie tak zaskoczył, że mi się nogi ugięły, bo mówi do mnie tak – ale co, Pani chce sama do Turcji jechać? Tak, to ja się nie zgadzam. Nie ma Pani jakieś koleżanki, chłopaka, co by z Panią pojechał? Samemu, to bez senesu. Myślę sobie, jaka znowu koleżanka, Maciej ze mną pojedzie! Tylko on jeszcze o tym nic nie wiedział. Przedstawiłam mu plan, co gdzie, kiedy i za ile. A, no i że ze mną jedzie i, że nie istnieje dla mnie odpowiedź NIE. Kocha mnie, więc się zgodził.

Jak zareagowała rodzina?

Moja na luziku. Przecież każdy spróbował życia za granicą. Mój tata pracował w Iraku, więc czym jest dla mojej mamy Turcja! Właściwie, to mama była zachwycona. Wiedziała, że od zawsze marzyłam o tym, aby studiować w innym kraju, ale nigdy nie było ku temu okazji. Brat też popierał mnie w 100 procentach. Mój wyjazd na studia do Turcji stał się tematem numer jeden w mojej rodzinie. Każdy pytał, niektórzy nie dowierzali, ale nikt nie negował.

Jak zwykle kłody pod nogi

Miałam od paru miesięcy w głowie Stambuł. Non stop tylko to miasto, wtedy już inaczej oglądało się seriale, bo już wiedziałam, że tam kiedyś będę. A tu bum. Okazało się, że w Stambule, na Bilgi nie ma dziennikarstwa. Dostałam od Pani Natalii kartkę (którą zresztą do dziś noszę w portfelu) z nazwami uniwersytetów w Ankarze. Ankara albo Anadolu University. No, ale Pani Natalio, jaka znowu Ankara, ja chciałam mieszkać w Stambule, nad Bosforem, miała być woda, palmy, prawdziwa Turcja, a nie jakaś pustynia, większa Warszawa. Pamiętam, jak w domu namawiali mnie, że mam jechać. Szczególnie mój brat mówił, że jak teraz odpuszczę, to jestem ciapa, przecież to już tak daleko zaszło, mam okazję wyjechać na studia, a ja wymyślam. I wtedy stał się cud! 

Izmir, szczęście z przypadku

Byłam u Pani Natalii, mojej czarodziejki na zwiadach. Powiedziała mi, że ma pomysł na to, abyśmy studiowali nad morzem, ale nie może jeszcze nic potwierdzić. Kazała mi trzymać kciuki w Wielkanoc, która się zbliżała. Kciuki trzymałam tak, że aż były białe. Ale wymodliłam swoje! Wróciłam na uczelnię po Wielkanocy, i wtedy dowiedziałam się o nim. O mojej największej miłości. O mieście mojego szczęścia, którego całe życie szukałam. Nazywa się on IZMIR.

Przyznam bez bicia, że o Izmirze nie miałam bladego pojęcia. Kojarzył mi się jedynie z tym, że koleżanka z baletu brała tam ślub z amerykańskim żołnierzem NATO (BTW to też jest super historia!). Ale wtedy o Turcji miałam pojęcie takie, że jest piękna i ciepła. Los chciał, że Pani Natalia odkopała umowę z uczelnią w Izmirze, najcudowniejszą, zaraz po UAM – Yaşar Üniversitesi. I tak oto, rozpoczęła się półroczna procedura starania się o studia na tamtejszym uniwersytecie. Przygoda, która kosztowała mnie wypełnianiem milionów dokumentów, godzin i nerwów.

Erasmus rzecz prosta, mówili

Turcja jest trudnym krajem do zdobycia. Nie wiem, ile razy darłam się, że mam to gdzieś i zostawiam te studia w pioruny. Bo ile można! Od wakacji ze strony Turcji była cisza, ja pytałam na uczelni, czy mamy coś przynieść, wypisać, wysłać, mówili, że nie. Aż tu nagle Pani Natalia czarodziejka woła mnie do siebie, że do jutra na ASAP muszę wysłać milion dokumentów, w tym skan paszportu do Izmiru. Wydarzyła się klasyczna turecka sytuacja, że ich USOS padł na dwa miesiące, wszyscy mieli to gdzieś, aż tu nagle, gdy zbliżał się deadline zgłoszeń na studia, komuś się przypomniało, że ci dwaj Polacy, co mieli w styczniu przyjechać, to się w ogóle nie odzywają.

To była walka z czasem. OBS (ichny USOS) odpalił, a my mieliśmy dobę, żeby wszystko wysłać, bo inaczej cała akcja by upadła. Pędziłam z Poznania do Bydgoszczy, bo tam miałam dokumenty, kompa, skaner, sprzęt. Wszystko, żeby tylko zdążyć na czas. Dodam, że to już było po dwudziestym listopada, a my nadal nie wiedzieliśmy nic. Non stop ktoś się mnie pytał, kiedy jadę do tej Turcji?, a ja sobie daty wymyślałam. Zakładałam, że jakoś w drugim tygodniu lutego, bo tak się zawsze zaczynał semestr letni. Próby dostania się na OBS legły w gruzach, musieliśmy wszystko wysyłać mailem do Turcji w piątek w nocy. Ja już ze łzami w oczach, że tyle roboty, a wszystko to jak krew w piach! Aż tu nagle przyszła odpowiedź z Azji. Houston, problem minął. Wreszcie dostaliśmy wiadomość z infopackiem dla nowych studentów i wreszcie się dowiedziałam, kiedy mam tam być! Okazało się, że wcale nie w lutym, a 21 stycznia zaczynam studia. Było takie jedno wielkie UPS, bo zbliżał się termin, a my NIC nie mieliśmy.

Zaczęła się cała procedura. Ale teraz to już tak na poważnie. 50 razy wypełnianie słynnego LA, czyli Learning Agreement, szukanie przedmiotów na tamtej uczelni, które pasowałyby do naszego programu studiów na stronie, która nie działała. Deklaracje zdrowia. Zgoda z Ministerstwa Spraw Zagranicznych (bo wciąż był tam stan wyjątkowy). Wycieczka do tureckiej ambasady w Warszawie po wizę (na szczęście darmową). Do takiej wizy trzeba mieć wykupione ubezpieczenie (wydałam 500zł w błoto, bo nasze z PZU w Turcji nie działało), bo Turcja to już nie EU, więc EKUZ odpada. Musieliśmy mieć już kupione bilety na samolot, które się wgrywało jako załącznik do wizy oraz adres zamieszkania z potwierdzeniem, że nas tam rzeczywiście przyjmą. W tej ambasadzie poczułam dopiero, jaką my wielką misję wypełniamy, żeby się tam dostać. Nie będę ukrywać, że przez całe życie nie załatwiłam tylu rzeczy, jak z związku z wyjazdem na Erasmusa. Ale to była kolejna lekcja dorosłości. Chociaż ta najważniejsza czekała na mnie na miejscu.

*Jak znalazłam mieszkanie w Turcji opowiadam TUTAJ.

Jedźcie już do tej Turcji!

Przyjaciele i znajomi przyjeżdżali do mnie i w Bydgoszczy, i w Poznaniu. Żegnali się ze mną. Wypiliśmy litry alkoholu za to, aby mi się tam dobrze wiodło. Czułam się co najmniej tak, jakbym leciała na studia za ocean, a nie do Azji. To było cudowne, zobaczyć, komu naprawdę zależy, żeby powiedzieć to ostatnie cześć, do zobaczenia za pół roku, będę tęsknić!

Miałam wtedy też ogromny mętlik w głowie. 100 razy dziennie chciałam jechać, 200 nie chciałam. Wciąż odwlekałam pakowanie, załatwianie ostatnich spraw. Myślałam, a  może się nie uda? Może nie dostanę wizy, może mnie nie wpuszczą. Byłam wtedy taka głupia! A może nie tyle głupia, co przerażona. Bałam się na maksa. Wychodziłam ze strefy komfortu, wyprowadzałam się na inny kontynent. Bez mamy, bez przyjaciół. To była taka misja! Musiałam wynająć swoje mieszkanie w Poznaniu, przeprowadzić się ze wszystkimi bibelotami do Bydgoszczy, potem z powrotem z walizkami do Poznania, bo stamtąd ruszał mój polski bus do Berlina. Dopiero z Belina dostałam się do Izmiru. Miałam do wykonania wiele zadań, w krótkim czasie i nie było wtedy opcji na to, żebym się poddała. Nie mogłam. To już za daleko zaszło.

Jeszcze siedząc równo dwa lata temu na lotnisku w Berlinie chciałam uciekać. Gdyby nie Maciej, to pewnie bym tam nie pojechała. Nie miałabym tyle odwagi. Ale odważyłam się, wsiadłam do samolotu w Berlinie i wylądowałam w raju.

21 stycznia 2018 roku rozpoczęła się najpiękniejsza przygoda mojego życia! Wyjechałam do kraju z baśni tysiąca i jednej nocy, gdzie zaczęłam tworzyć własną historię.

Tagi: , , , ,